piątek, 9 sierpnia 2013

Albańskie dzieci, cz.2

Zanim rozpiszemy się o osobliwościach Albanii (z pewnym poślizgiem, ale cały czas wielkim entuzjazmem :) ) obiecana kontynuacja wpisu o tamtejszych dzieciach. Dlaczego o dzieciach? Bo, o ile w godzinach okołopołudniowych dorosłego autochtona w turystycznych lokalizacjach można ze świecą szukać (oddają się sjeście lub po prostu pracują), to małych przedstawicieli tej nacji nie brakuje. Bynajmniej, nie czułam smutku z tego powodu, raz że dzieci to wdzięczny obiekt do fotografowania, dwa, że nie musiałam się obawiać, że ich rodzice będą drętwieć na dźwięk spustu migawki.

Właściwie to trochę przesadzam, bo sami Albańczycy okazali się być ludźmi nadzwyczaj przyjaznymi i właściwie, celując obiektywem w ich kierunku, ani razu nie spotkałam się odmową, a raczej z uśmiechem. Z mojej strony wystarczało wyćwiczone "faleminderit" (po albańsku "dziękuję"). Mali Albańczycy pozują jeszcze chętniej.


Tych chłopców spotkaliśmy niedaleko naszego hotelu. W jednej z bocznych uliczek grali sobie w piłkę. Małym Tirańczykom zupełnie nie przeszkadzała nasza obecność. Nie byli ani trochę speszeni, raczej zaciekawieni nami. Gracz z nr 26 na koszulce nawet zapozował. Co prawda ukrył się za kijem, ale zawsze. :)



Albania jest najbiedniejszym krajem w Europie. Odradza się po 40 latach rządów fanatycznego komunistycznego dyktatora Envera Hodży. Widać to na ulicach. Mijając albańską granicę, byliśmy na to przygotowani, ale mimo wszystko nie mogliśmy wyjść z "podziwu", jak ten obłąkany człowiek spaprał życie późniejszym pokoleniom.

Ale młodzież sobie radzi. Pisałam już o tym ostatnio. Ci, którzy radzić sobie nie chcą, żebrzą. Niejednokrotnie, jadąc samochodem, byliśmy świadkami, kiedy na pasach do kierowców podchodziły młode cyganki po prośbie. W miejscach typu "must see" aż się roi od rozkrzyczanych maluchów obu płci, które zanoszą utarg "rozstawionym" w pobliżu rodzicom. Zdają się oni mieć wewnętrzny radar, który już z bardzo daleka potrafi ocenić, czy warto danego delikwenta zaczepiać. My padliśmy ofiarą takich specjalistów, a raczej specjalistek w Tiranie.

Sposób na kontakty z małymi tubylcami opracowaliśmy już w Czarnogórze, kupując na stacji benzynowej tuzin lizaków. Traf chciał, że raz w stolicy Albanii zapomniałam ich wziąć, nie mieliśmy też żadnych drobnych w portfelu. Efekt? Jedna z dziewczynek przykuła się do mojej nogi, druga nie chciała puścić ręki Barszcza. Z odsieczą przyszła w końcu ich starsza siostra lub koleżanka.



Lizaki na szczęście mieliśmy już w albańskim kurorcie w Durrës. Dzieci owszem wzięły, ale prośbom o "one euro" nie było końca. 






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...