poniedziałek, 15 lipca 2013

Belgradzkie deja vu i obiad z cyganerią. Na deser Amelia

Nasz pierwszy pobyt w Serbii to wizyta w stolicy. W Belgradzie spędzamy tylko kilkanaście godzin (bladym świtem wyjeżdżamy do Warszawy), ale to wystarczająco dużo, żeby stwierdzić, że nie nasyciliśmy się dostatecznie tym miejscem. Nie pierwszy raz, i nie ostatni, stwierdzamy: "musimy tu wrócić".

W pierwszych chwilach w Belgradzie przeżywamy deja vu. Kręcimy się w kółko autem, samochody mnożą się w oczach, nie me gdzie zaparkować. I architektura też jakaś taka znajoma. Czyżby Warszawa? Podobieństw do stolicy Polski jest wiele. Miasto jest duże, głośne, chaotyczne, ale nie sposób odmówić mu klimatu.

Ulica Knez Mihailova
Nie ustalamy żadnego konkretnego planu zwiedzania. Spontanicznie snujemy się po mieście, chłonąc jego atmosferę. Niemal przy okazji trafiamy na zabytki opisane w przewodniku. Udaje nam się m.in. dotrzeć do twierdzy Kalemegdan, której korzenie sięgają III w. p.n.e. i która też nam coś przypomina. Jakby Barbakan... Przyglądamy się również trochę starszym panom grającym w szachy.
fot. Magdalena Kowalska / www.widzekadry.pl

fot. Magdalena Kowalska / www.widzekadry.pl

fot. Magdalena Kowalska / www.widzekadry.pl

Belgrad jest miastem niesłychanie fotogenicznym. Przechadzając się ulicą Knez Mihailova, taką Chmielną lub, jak kto woli, Krakowskim Przedmieściem, spotykamy ulicznych grajków, portrecistów i babcie sprzedające rękodzieło. Aż w końcu dochodzimy do placu Republiki. Jest on dla belgradczyków tym, czym dla warszawiaków Rotunda - przede wszystkim miejscem spotkań.

fot. Magdalena Kowalska / www.widzekadry.pl

Rock is not dead
fot. Magdalena Kowalska / www.widzekadry.pl
Plac Republiki
Nie samym zwiedzaniem człowiek żyje, więc zatrzymujemy się coś zjeść. Recepcjonistka z naszego hotelu poleca nam w tym celu dzielnicę bohemy. Przy kolorowej uliczce Skadarlija mieści się wiele knajpek, każda w innym stylu. Kiedyś przychodzili tam tworzyć młodzi i obiecujący poeci i pisarze, teraz po tym "belgradzkim Montmartrze" przechadzają się głównie turyści, o których "zabijają się" konkurujące ze sobą restauracje. Okazuje się jednak, że coś unikatowego i nietuzinkowego można znaleźć w tamtej okolicy. A mianowicie, murale i graffiti. Barszcz na przykład spotkał swoją ulubioną Amelię.

Belgradzki "Montmartre"
fot. Magdalena Kowalska / www.widzekadry.pl
Barszcz i Amelia
Kowal i Bolesław Prus :)

4 komentarze:

  1. Świetne zdjęcia. Sam nie potrafię robić zdjęć ludziom (chyba się wstydzę), więc tym bardziej - szacunek!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kawairakija, dzięki wielkie. To kwestia oswojenia ludzi z Tobą. Najlepiej kręcić się w jednym miejscu, aż przestają na Ciebie zwracać uwagę. :) Albo robić fotę z zaskoczenia i się uśmiechnąć po tym, jak głupi do sera..czasem działa i się nie wkurzają...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam bardziej problem z sobą, niż z reakcją innych ludzi. Czasem mi się zdarzy zrobić komuś zdjęcie, ale nie czuję się z tym dobrze. Czuję się, jakbym traktował ich protekcjonalnie, jako "bałkański hardkor". Chyba kwestia wprawy. Tak samo kiedyś wstydziłem się stopować, a teraz nie mam z tym problemu.

      Usuń
  3. Hmm.. Ja może nie miałam tego problemu, bo lubię dokumentować mniejsze i większe "hardkory" wszędzie. Natomiast miałabym pewnie opory poprosić, żeby mi ktoś obcy zapozował...

    OdpowiedzUsuń

Tutaj wyraź swoją opinię

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...